Mój nostalgiczny Dzień Nauczyciela
Jestem z pokolenia, kiedy 14 października obchodziliśmy w szkołach Dzień Nauczyciela – nie żaden tam Dzień Edukacji Narodowej, tylko właśnie Nauczyciela. Zawsze była uroczysta akademia – w zależności od szkoły, reżysera i gustów – z wielkim zadęciem lub humorystycznie, z wykorzystaniem co ciekawszych szkolnych przypadków i wesołych przewinień urwisów. Obowiązkowo wystrojone Nauczycielki i Nauczyciele (do dziś na starych fotografiach uśmiechają się ze swoimi uczniami ustawione pod drabinkami w sali gimnastycznej) i wystrojeni w obowiązkowo granatowo-białe stroje wychowankowie. Każdy z obowiązkowym bukietem kwiatów – królowały goździki czy gerbery a często wiecheć pachnący pochodził z własnego ogródka, bo to sezon na róże czy wielobarwne astry. Nie, chryzantemy kojarzyły się z innym dniem.
Nikt nie mówił o niewielkich słodkich podarkach, jako o łapówkach, nikt niczego nie wymagał, nie osądzał, nie przeliczał na pieniądze. A często tę otrzymaną czekoladę Nauczyciel dzielił na wszystkich swoich uczniów.
Biegaliśmy z życzeniami od jednej swojej Pani do drugiej. Rodzice dumnie patrzyli na swoje dzieci i autentycznie dziękowali Nauczycielom – rozumieli ich trud, ich starania i widzieli efekty tej pracy. Znali dokładnie mądrość powiedzenia „ucz się, ucz, bo nauka to potęgi klucz…”. Rodzice z szacunkiem podchodzili do tej profesji – jeśli pracowałeś jako nauczyciel, to byłeś Kimś w środowisku. Pamiętam „panią od rysunków”, która zawsze nam dziewczynom dawała lekcje kultury, tolerancji, szacunku dla siebie. Z jej nauk do dziś korzystam w zakresie podstawowych zasad savoir vivre. I z sentymentem wspominam polonistkę, która dla mnie otworzyła wrota do zaczarowanego świata książki. Jakże często myślę, że czytam, to co czytam, dzięki Niej, dzięki Jej swobodnym interpretacjom, dzięki pozwalaniu na własne niekonwencjonalne odbieranie literatury.
Nie, matematyki nie polubiłam nigdy, ale uwielbiałam w „ogólniaku” szpakowatego matematyka – zawsze w garniturze, z poszetką w kolorystycznym duecie z muchą (tak, tak!) i jego spokojny, wyważony sposób bycia. Nigdy nie podnosił głosu, nie używał „cudownych” dyscyplinujących narzędzi, ale umiał sobie zaskarbić szacunek i uwagę na swoich zajęciach, nawet najtrudniejszych uczniów. W-f to ulubiona lekcja, nikt się nie zwalniał! Czekaliśmy na „wyluzowanych” (jak to obecnie nazywają) nauczycieli, którzy grali z nami w dwa ognie czy siatkówkę, często sami będąc już w mocno średnim wieku…
Po występach w tym uroczystym dniu, w klasach słodkie poczęstunki – jakże niezdrowe, pełnokaloryczne pączki, ciasta pieczone przez mamy, które w dużej ilości pakowaliśmy do buzi. Było gwarnie, wesoło, dużo śmiechu. Często wychowawca wyciągał gry planszowe – wypożyczone ze szkolnej świetlicy lub na kartkach graliśmy w okręty, państwa – miasta czy wisielca… to był prawdziwa feta! Odgrywaliśmy scenki, zabawialiśmy się w popularne gry zespołowe, byliśmy razem…
Dziś pamiętam, że potem nauczyciele mieli własne spotkania – to nagrody, wyróżnienia – pewnie jak i obecnie, niewielkie finansowo, ale mające znaczenie.
Czasami z sentymentem wracam do tych wspomnień. Do czasów, kiedy Nauczyciel brzmiało dumnie, kiedy szkoła była miejscem atrakcyjnym i tętniącym życiem, również po lekcjach; kiedy się działo, a na pierwszego września zwiastującego powrót powakacyjny do szkoły, czekałam, jak na wielkie wydarzenie.
Czyżby czasy się tak zmieniły wraz ze zmianą nazwy tego Dnia? A może upływający czas pokrywa patyną, to co złe, niemiłe i zostawia tylko dobre wspomnienia? Nie wiem. Ale wiem, że to były czasy z Nauczycielami przez duże N.